środa, 15 lipca 2015

Rozdział I

Cześć, wszystkim! Na początku, razem z Bell chciałybyśmy wam serdecznie podziękować, bo już po jednym poście mamy, uwaga... 122 wyświetlenia! Jak dla nas, to naprawdę dużo :D Jeszcze raz dziękujemy i zapraszamy do czytania ;)

Heloł ewriłan! Bardzo dziękuję za taką ilość wyświetleń. Mam nadzieję, że wam się spodoba i... i.. no... ten... tyle.
***
     - Dzień dobry. - powiedziałam i kiwnęłam głową - Dzień dobry. - powtórzyłam.
     Przepychałam się przez wąski, zapchany ludźmi korytarz. Spojrzałam na zegarek.
     - Jasna cholera! - mruknęłam na tyle głośno, że siedząca obok staruszka krzywo na mnie spojrzała. Podbiegłam do drzwi najszybciej jak się dało, to znaczy rozpychając ludzi łokciami. Dawno nie widziałam takich tłumów. Spojrzałam na tabliczkę przymocowaną do dębowego drewna. Numer dwadzieścia siedem. Zgadzało się.
     Zapukałam i popchnęłam masywne drzwi, które odpowiedziały przeciągłym skrzypnięciem.
     Powietrze w środku było ciepłe i suche. Od wszechobecnego kurzu zakręciło mi się w nosie. Na przeciw drzwi, za wielkim, starym biurkiem siedział pulchny mężczyzna, grubo po czterdziestce. Chusteczką otarł pot z prawie łysej głowy i poprawił okulary na tłustym nosie.
     - Dzień dobry - mruknęłam po raz kolejny
     - Co panienkę tutaj sprowadza? - spytał
     - Nazywam się Rosalie Williamson. Ja chciałam...
     - Zdaje sobie panienka sprawę, że jest panienka spóźniona? - denerwowała mnie już ta "panienka".
     - Tak, wiem, przepraszam. - spojrzałam na tabliczkę na biurku. Gość nazywał się H. Morrison. - Panie Morrison, były dzisiaj straszne tłumy. W każdym razie...
     - Mogła mnie panienka poinformować - "panienka"? serio?
     - Jestem Rose. - kompletnie to zignorował.
     - Wie panienka, że zmarnowała mój cenny czas? - o rany, gościu!
     - Tak, przepraszam. Chciałam...
      - Dobrze, mogę przyjąć panienkę teraz, ale niech się panienka pośpieszy. - poczułam, jak czerwienię się ze złości.
     - Chciałam...
     - Naprawdę, proszę się pośpieszyć. Zaraz powinna przyjść kolejna umówiona osoba.
     - Podpis... - powiedziałam najspokojniej jak umiałam - Chciałabym, żeby mi pan to podpisał. - Morrison wbił we mnie swoje świńskie ślepka. - Proszę. - dodałam. Podałam mu dokument.
     - Nie ma panienka pieczątki.
     - Co?
     - Pieczątki. - ponownie wbił we mnie swój wzrok mordercy.
     - Ale... Ale kazali mi przyjść tutaj.
     - Proszę iść po pieczątkę. - powiedział od niechcenia.
     - Dobrze. - syknęłam przez zęby, po czym wyszłam.
     Przecisnęłam się do punktu informacji, skąd pokierowano mnie dwa piętra niżej. Ruszyłam w stronę windy, która była tak zapchana, że udało mi się szybciej zejść schodami. Znalazłam drzwi z odpowiednim numerem i zapukałam. Pomieszczenia było całkiem inne, niż biuro Morrisona.
       Wnętrze było urządzone surowo, w chłodnych kolorach. Powietrze też było chłodne. Wszystko było chłodne.
      Za biurkiem pod ścianą siedziała przeraźliwie chuda kobieta o jasnych, krótkich lokach, żylastej szyi i końskiej twarzy.
      - Czy czegoś panienka potrzebuje? - spytała
      - Eee... Tak, zostałam przysłana po pieczątkę.
      - Nazwisko?
      - Rosalie Williamson.
      - Lat 15, zamieszkała przy Burner Street 133 - wyrecytowała i spojrzała na mnie pytającym wzrokiem
      - Zgadza się. - przytaknęłam
      - W jakiej sprawie pani?
      - Chciałabym dostać spadek po prababci, który zostawiła w skrytce. Żeby ją otworzyć potrzebuję podpisu pana Morrisona, a do tego pani pieczątki.
      - Proszę pokazać legitymację. - westchnęła
      Wygrzebałam ją z torby i podałam kobiecie, na co ta skinęła głową. Wyjęła pieczątkę z szuflady, a ja podałam jej papiery. Podbiła ję, więc skinęłam głową i wyszłam.
      Pobiegłam na górę schodami. Kilka minut później stałam już pod drzwiami gabinetu Morrisona. Wzięłam głęboki wdech i nacisnęłam klamkę. W środku, oprócz Morrisona, siedziały jeszcze dwie osoby. Była to kobieta w średnim wieku z blond włosami i długą spódnicą i wysoki mężczyzna  w wieku około trzydziestu paru lat, z mnóstwem krost na twarzy.
      - Niech panienka usiądzie. Czekam na umówioną osobę. - powiedział Morrison
      Usiadłam. Po jakichś dwudziestu minutach drzwi otwarły się ze skrzypnięciem.
      Nie widziałam kto wszedł, bo drzwi go zasłoniły, ale Morrison zauważył go i przywołał machnięciem dłoni. Z korytarza wyłonił się wysoki, ciemnowłosy chłopak. Zdezorientowany, szybko przejechał wzrokiem po całym pomieszczeniu, ale miałam wrażenie, że patrzył na mnie trochę dłużej.
       - Widzę, że punktualność w dzisiejszych czasach nic nie znaczy. - stwierdził Morrison, a ja uśmiechnęłam się lekko.Niby nic takiego, ale chłopak uroczo wyglądał z taką zakłopotana miną. Na tą myśl zarumieniłam się.
      - Spóźnił się pan, panie Smith. - dokończył Morrison oddalając mnie od tych myśli.
      - Tak, wiem, ale... - jemu też nie dał dokończyć
      - Żadnego "ale", panie Smith. Marnuje pan mój cenny czas. - z trudem powstrzymywałam śmiech. Ton Morrisona i mina chłopaka... Wyglądali przezabawnie.
       - Chciałem tylko podpis - odparł szybko, zanim ten gbur mu przerwał.
       - Cóż, widzę, że dzisiaj wszyscy tego chcą... - mruknął i wziął kartkę od chłopaka - Pan James Smith, lat 16. Zgadza się? - kiwnął głową. Więc ma na imię James.
       - Tak, to mogę ten podpis? - spytał, na co Morrison spojrzał na niego wzrokiem mordercy - Proszę. - dodał szybko.
      - Po co panu w ogóle mój podpis? Zresztą nieważne, niech pan usiądzie, panie Smith. - powiedział, po czym zwrócił się do blondwłosej kobiety - Niech pani pokaże mi dokumenty...
      James zajął miejsce obok mnie na brązowej kanapie. Oparł się i westchnął teatralnie. Zachichotałam.
      - Niezłe jaja, co? - zagadał
      - Nawet. Jestem Rose.
      - James. - przedstawił się - Długo już czekasz?
      - Jakąś godzinę.
      - No, nasiedziałaś się.
      - Powiedzmy.
      Podczas, gdy Morrison "przesłuchiwał" kolejne osoby, ja wdałam się w pogawędkę z Jamesem.
      - Panienko Williamson - rozległ się w pewnej chwili ochrypły głos Morrisona.
      - Tak, już idę - odpowiedziałam i usiadłam przy biurku.
      - Rosalie Williamson, lat 15, zamieszkała przy Burner Street 113. Zgadza się?
      - Tak - skinęłam głową
      - Proszę o dokumenty. - podałam mu plik kartek. Czytał, powoli marszcząc brwi. - Panie Smith, czy mógłby pan? - powiedział i wskazał na drugie krzesło. James posłusznie usiadł obok mnie.
      - James Smith, 16 lat, Temple Road 311 - wyrecytował Morrison i spojrzał na niego pytająco. Skinął głową, a ja właśnie uświadomiła sobie, że mieszka tylko kilka przecznic dalej. Nie ma co, mam zapłon.
      - Wygląda na to, że mają państwo ten sam problem. - powiedział i uśmiechnął się. To najwredniejszy uśmiech, jaki dotąd widziałam. - Oboje spadki po dziadkach... Podajcie mi chociaż trzy powody, dla których mam to podpisać. - ciągle się uśmiechał. Mimo, że jego uśmiech naprawdę mnie przerażał, to aż coś we mnie zawrzało, gdy to powiedział.
       James zaczął, za co dziękowałam Bogu, bo sama bym nic nie wymyśliła:
      - Mamy wszystkie upoważniające nas do tego dokumenty.
      - Ładnie poprosiliśmy - dodałam tylko trochę uszczypliwie.
      - I spadki nam się należą - zakończył chłopak zgrabnie.
      - No, dobrze - stwierdził po chwili Morrison - niech wam będzie. Wyświadczam wam przysługę. - teraz przesadził. Zacisnęłam zęby starając się na niego nie nawrzeszczeć. Poczekałam, aż podpisze dokumenty i szybko zabrałam je z biurka. Natychmiast skierowałam się do wyjścia.
      - Wielka mi łacha - rzuciłam, kątem oka zauważając uśmiech Jamesa.
      Popchnęłam drzwi i wymaszerowałam na korytarz. Nie usłyszałam trzaśnięcia, więc odwróciła się i zobaczyłam go idącego za mną. Zignorowałam ten fakt i ruszyłam dalej.
      W informacji skierowali mnie do długiego korytarza piętro niżej, który był poczekalnią. Tuż przy drzwiach siedziało parę osób. Wsiadłam mniej więcej w połowie rzędu krzesełek, pod ścianą. Wygrzebała z torby słuchawki, podłączyłam je do telefonu i oparłam głowę o ścianę. Obserwowałam mrugająca świetlówkę, dopóki nie poczułam, że ktoś siada obok mnie. James. Zdziwiło mnie, że usiadł akurat obok mnie, podczas gdy miał do dyspozycji prawie cały korytarz.
      Zauważył mój wzrok, uśmiechnął się i wyjął komórkę z kieszeni. Dopiero teraz widziałam wyraźnie jego twarz. We wcześniejszym półmroku gabinetu Morrisona widziałam tylko, że ma ciemne włosy.
      Chłopak był wysoki. Wyższy ode mnie o jakieś 20 centymetrów. Miał ciemne włosy, krótkie i proste.Czekoladowe oczy zapatrzone były w ekranik telefonu. Miał ładnie zarysowaną szczękę i prosty, zgrabny nos. Chyba zauważył, że mu się przyglądam, bo też na mnie spojrzał. Uśmiechnęłam się i wygrzebałam książkę z torby. Zaczęłam czytać czując na sobie jego wzrok.
      - Ciekawe? - spytał po chwili. Zignorowałam to, udając, że wciąż słucham muzyki.
      - Słyszę, że aktualnie nie słuchasz nic. - rzucił -  Zastanawiam się, dlaczego ty jeszcze nie ogłuchłaś, skoro słuchasz muzyki tak głośno?
       - Dobra, wygrałeś - powiedziałam i ściągnęłam słuchawki. - Tak, jest w miarę ciekawa. - chłopak skinął głową i mruknął coś pod nosem. Popatrzył na książkę.
       - Mogę? - spytał
       - Jasne. - wsunęłam zakładkę między strony i podałam mu książkę - Proszę.
       Chłopak wziął ją i przez chwilę przyglądał się okładce, po czym otworzył na pierwszej stronie i przeczytał kawałek.
       - Mógłbym ją pożyczyć? - trochę zaskoczyło mnie to pytanie
       - Jasne - odpowiedziałam po chwili wahania - i tak już ją czytałam.
       - Wiesz - dodał po chwili, odrobinę, jak mi się zdawało, niepewnie - gdybym chciał ją oddać, potrzebowałbym jakiegoś numeru telefonu, czy coś. - stwierdził i wyszczerzył zęby. Uśmiechnęłam się i lekko pokręciłam głową.
        - Pomyślę o tym. - nasunęłam słuchawki na uszy, a James znowu zaczął czytać.

***

Wiedziałem, że będę w końcu musiał tam pójść, ale wcale nie miałem na to ochoty. Znałem tego gościa i ostatnim razem nie zrobił na mnie dobrego wrażenia. Stwierdziłem, że im szybciej to załatwię tym szybciej będę miał z głowy tego faceta.
          Dzień był słoneczny i ciepły, a na ulicy były straszne tłumy. Cały czas zerkałem na zegarek i w końcu zorientowałem się, że już jestem spóźniony. Przyspieszyłem kroku. Po pięciu minutach wszedłem do budynku. Przeszedłem przez długi korytarz i stanąłem przed drzwiami z numerem dwadzieścia siedem. Zapukałem, odczekałem chwilę i wszedłem.
           W pomieszczeniu było ciemno, jak na tak słoneczny dzień. Zapach był nieprzyjemny, a panująca tam atmosfera jeszcze gorsza. Za biurkiem siedział gruby, łysy mężczyzna, a wokół niego siedziały jeszcze trzy osoby. Blondynka w średnim wieku i wysoki pryszczaty mężczyzna, ale moją uwagę przykuła ciemnowłosa dziewczyna.
            Podszedłem do biurka. Na tabliczce napisane było H. Morrison.
- Widzę, że punktualność w dzisiejszych czasach nic nie znaczy - powiedział w końcu. - Spóźnił się pan, panie Smith.
- Tak, wiem, ale...
-Żadnego ,,ale''. Marnuje pan mój cenny czas - przerwał mi, więc stwierdziłem, że trzeba do niego walić prosto z mostu.
- Chciałem tylko podpis - powiedziałem szybko.
- Cóż widzę, że wszyscy dzisiaj tego chcą - wziął do ręki moją kartkę. - Pan James Smith, lat 16, zgadza się?
- Tak, to mogę ten podpis? - zapytałem już niezbyt grzecznie, więc dodałem szybko: - Proszę.
- A tak w ogóle, to po co wam mój podpis? - spytał wyraźnie poirytowany. - Zresztą nieważne. Niech pan usiądzie.
            I zajął się kobietą, a ja usiadłem na skórzanej kanapie obok dziewczyny. Oparłem się i westchnąłem, na co odpowiedziała chichotem.
- Niezłe jaja, nie? - zagadnąłem.
- Nawet. Jestem Rose - przedstawiła się.
- James. Długo już czekasz? - zapytałem.
- Jakąś godzinę.
- No, nasiedziałaś się.
- Powiedzmy - było w niej coś, co mi się spodobało.
            Rozmawialiśmy jeszcze przez chwilę, gdy rozległ się głos Morrisona.
- Panienko Williamson - zacząłem się zastanawiać, czy nie przeszkadza jej to ,,panienko''. Mnie osobiście denerwowało to ,,pan'' na każdym kroku.
- Tak, już idę - odpowiedziała i podeszła do biurka.
- Rosalie Williamson, lat 15, zamieszkała przy Burner Street. Zgadza się?
- Tak.
             Gdy skończył czytać jej dokumenty, przywołał mnie do siebie.
- Panie Smith, czy mógłby pan? - wskazał na krzesło.
- James Smith, lat 16, Temple Road 311? - spytał od niechcenia, gdy usiadłem.
-Tak - odpowiedziałem i dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że Burner Street jest niedaleko Temple Road. No, no mam zapłon.
- Wygląda na to, że macie państwo ten sam problem - powiedział i uśmiechnął się tak, że można by pomyśleć, że coś knuje.
- Oboje spadki po dziadkach. Podajcie mi chociaż trzy powody, dlaczego mam to podpisać - no teraz to przesadził.
Stwierdziłem, że powinienem zacząć.
- Mamy wszystkie upoważniające do tego dokumenty.
- Ładnie poprosiliśmy - powiedziała Rose.
- I spadki nam się należą - zakończyłem.
- No dobrze, niech wam będzie. Wyświadczam wam przysługę.
Myślałem, że za chwilę mu przywalę. Co on sobie myśli, że jest jakimś bóstwem, a my przychodzimy po błogosławieństwo? Mógłbym przysiąc, że Rose też się to nie spodobało, bo powiedziała coś w stylu ,,Wielka mi łacha" kiedy wychodziliśmy.
           Przystanąłem na chwilę, żeby napisać smsa do mamy i zgubiłem Rose. Poszedłem więc do punktu informacji i skierowali mnie do poczekalni. Zauważyłem, że prawie wszystkie krzesła są wolne, ale zapragnąłem ją lepiej poznać więc usiadłem obok Rosalie.
Zauważyłem, że na mnie patrzy więc uśmiechnąłem się. Miała długie złoto-brązowe włosy i niebieskie oczy, które bardzo mi się spodobały. Ubrana była w jasne jeansy i ciemny T-shirt z nadrukiem. Wydawała mi się co najmniej o głowę niższa ode mnie.
Gdy tak chwilę na siebie patrzyliśmy, wyjęła książkę i zaczęła czytać. Patrzyłem na nią przez chwilę, aż w końcu pomyślałem, że czegoś się o niej dowiem.
-Ciekawe? - próbowała mnie zignorować udając, że ciągle słucha muzyki. - Słyszę, że aktualnie nie słuchasz nic. Zastanawiam się, dlaczego ty jeszcze nie ogłuchłaś, skoro słuchasz muzyki tak głośno?
Sam słuchałem podobnych kawałków, więc spodobał mi się jej gust.
- Dobra, wygrałeś - tak, potrafiłem być irytujący. Zdjęła słuchawki. - Tak, jest w miarę ciekawa.
- Tak myślałem - mruknąłem, ale chyba tego nie dosłyszała.
Popatrzyłem na książkę.
- Mogę? - spytałem.
- Jasne - odpowiedziała i podała mi książkę. - Proszę.
Wziąłem ją i przeczytałem coś z pierwszej strony. Jak na pierwsze zdanie była ciekawa.
- Mógłbym ją pożyczyć?
- Jasne, i tak już ją czytałam.
Stwierdziłem, że skoro mamy podobny gust muzyczny i w miarę miło nam się rozmawia to powinniśmy jakoś rozwinąć tą znajomość.
- Wiesz - ostrożnie dobierałem słowa. Nie chciałem, żeby wyszło to na jakiś głupi zaryw, ale i tak mi się chyba nie udało. - Gdybym chciał Ci ją oddać potrzebowałbym jakiegoś numeru telefonu, czy coś.
- Pomyślę o tym - założyła słuchawki, a ja zatopiłem się w lekturze.

poniedziałek, 29 czerwca 2015

Prolog

Jak się pewnie domyślacie, oto prolog. Szału nie ma, ale... No, więc mam nadzieję, że będzie się wam podobało. ;) 

***
   Leżałam na ziemi, pomiędzy krzakami. Było zimno. Obserwowałam jak moje oddechy zamieniają się w srebrzyste obłoczki. 
   Denerwowałam się. Minęło już kilkanaście minut, a jego nadal nie było. Usłyszałam szelest, znowu przylgnęłam do ziemi. Czułam jak błoto i brudna woda przesiąkają przez mój postrzępiony sweter. 
   Odchyliłam liście i spojrzałam na drzewa po przeciwległej stronie polany. Leżałam w bezruchu, dopóki nie zauważyłam zielonej kurtki i potarganej czupryny wyłaniającej się spośród drzew. Odetchnęłam z ulgą. 
   - Hej, jestem już... - szepnął na tyle głośno, żebym usłyszała - Gdzie jesteś? Możesz już wyjść. 
   Chciałam jakoś zareagować, wyjść i podejść do niego. Nie zdążyłam. Jak sparaliżowana patrzyłam jak lśniący grot strzały zanurza się w jego ciele jak ciepły nóż w maśle. 
   - Nie... 
   Bryzgnęła krew. Powoli osunął się na kolana. Upadł. 
   - Nie! - rzuciłam się do przodu. Wiedziałam, że nie ma już szans, ale nie godziłam się z tą myślą. Krzyczałam. Łzy zamazały obraz chłopaka. 
   Znów dopadła mnie ciemność.

niedziela, 28 czerwca 2015